Perspektywa nadchodzącego tygodnia, czyli groteskowa wizja wszystkich poranków zbudowanych z materii wysoce odpornych na realny świat. Wpis z sarkastycznego pamiętnika samoświadomości (nie)bytu, niekoniecznie mojego. W dodatku z beczki, która absolutnie nie mieści się w obrębie kontuaru przydatnych przemyśleń. Niedziele rozleniwiają, pamiętajcie.
***
Dryyyyyyń! – z krainy snów wyrwał mnie bez najmniejszych
skrupułów elektroniczny budzik. Jak zautomatyzowany robot zaczął przy tym
przesuwać swoje wskazówki. Tik- tak, tik- tak – upomniał się znacząco o to, bym
w końcu wyszła spod swojej ciepłej kołdry.
„Nie ma mowy, nie o tej porze” –
pomyślałam. Po czym ustawiłam drzemkę na kolejnych 10 minut, jakby to
nieszczęsne odliczanie miało mi cokolwiek dać, albo nie daj Boże skłonić do głębszych refleksji nad własnym bytem.
Po chwili przestrzeń mojego
pokoju wypełniło jeszcze głośniejsze od poprzedniego: „dryyyyyyyń!”. „Niech mu
będzie” – z zapałem leniwca wyciągnęłam za krawędź łóżka pierwszą nogę. A kiedy
w końcu udało mi się stanąć na obu kończynach z zamiarem ponownego wetknięcia
zmarzniętego nosa w zagrzaną poduszkę – usłyszałam pełne radości pytanie…
- „Cześć, wstałaś?” - (nie mojej radości rzecz jasna).
- „Samo otwarcie oczu już można pod do podciągnąć, prawda
mamusiu?” – starałam się podejść do tematu żartobliwie.
- „Zależy, jak długo nie potrafisz mrugać. A tak na
poważnie - na blacie w kuchni zostawiłam Ci kanapki, miłego dnia.”
Nie zdążyłam nawet nic odpowiedzieć, kiedy po drugiej
stronie rozległa się głucha cisza. Stan baterii mojego telefonu pokazał
okrąglutkie zero. A mogłam wczoraj przed snem nie przesiadywać tyle czasu na
facebooku…i tweeterze… i instagramie… i…
Czy ja jeszcze w ogóle mam normalne życie? Czy już oficjalnie mogę dopuścić się stwierdzenia, że jestem jedynie zbiorem niewyraźnych pikseli? Pomimo niepewności teoretycznie egzystencjalnej, oficjalnie jednak mogłam
sobie powiedzieć, że mechaniczny zegarek cudem wygrał z moim porannym ja…
Albo raczej mniej mechaniczna siła przekonywania mojej kochanej mamy.
Udałam się do łazienki, gdzie z kranu automatycznie
poleciała woda. Swoją drogą – nieźle potrafi komponować się z rytmem mojej elektrycznej
szczoteczki. W kuchni czajnik samoczynnie zagotował mi wodę na kawę. Wyszłam z
domu, przeszłam 52 kroki, odczekałam odliczone 30 sekund, po czym podjechał
autobus i drzwi same otworzyły się centralnie przed czubkiem mojego nosa. 20
minut później to samo zrobiły drzwi pobliskiego dyskontu. Położyłam na
zrobotyzowaną, sklepową taśmę swoją wodę i rogalika. Nieco zaspana
sprzedawczyni najprawdopodobniej przez kolejnych 8 godzin mówiła, aż do
znudzenia każdemu Klientowi: „- Dzień dobry, to będzie razem... (tutaj wartość
ceny określa zaprogramowany odpowiednio czytnik) Do widzenia”. Przede mną 8
godzin lekcyjnych, trwających równo 45 minut, których koniec i początek określa
nastawiony na poszczególne godziny dzwonek. Nie minęła połowa, a ja już
zaczęłam myśleć o obiedzie. Kotlet, ziemniaczki i może jeszcze jeden kotlecik na dziś to byłoby coś! Wtedy ocknął mnie SMS od mamy :
„-Musimy dziś jechać na
zakupy, bądź gotowa o 15, przyjadę po Ciebie”.
To tyle z mojego posiłku.
Czas zleciał dziwnie szybko, a gdy wychodziłam z budynku, dostrzegłam czerwony
samochód marki... no wiecie, tej z takim charakterystycznym znaczkiem... i promienną twarz mamy, wychyloną zza kierownicy. Idealnie zaparkowała na idealnie wyrysowanych
liniach parkingu tuż przed centrum handlowym. Do naszego punktu docelowego
„zaprowadziły” nas ruchome schody. Cóż za wygoda.
Mijamy perfekcyjne oświetlenie, perfekcyjne wystawy i… perfekcyjnie wyszczuplające lustra w sklepach z ubraniami. Zapełniamy z rodzicielką koszyk przetworzonych genetycznie produktów. Mama zamiast gotówki wyciąga z portfela kartę kredytową. A ja szybkim krokiem oddalam się do stoiska naprzeciwko i kupuję sobie fast-fooda, bo przecież nie wytrzymam do obiadu, a wejście na siłownię wykupiłam dopiero na godzinę 18...
Mijamy perfekcyjne oświetlenie, perfekcyjne wystawy i… perfekcyjnie wyszczuplające lustra w sklepach z ubraniami. Zapełniamy z rodzicielką koszyk przetworzonych genetycznie produktów. Mama zamiast gotówki wyciąga z portfela kartę kredytową. A ja szybkim krokiem oddalam się do stoiska naprzeciwko i kupuję sobie fast-fooda, bo przecież nie wytrzymam do obiadu, a wejście na siłownię wykupiłam dopiero na godzinę 18...
Docieramy do domu bez większych komplikacji – automatyczna skrzynia biegów w
samochodzie to jednak duże ułatwienie. Włączam telewizor, by przez 15 minut wpatrywać
się w kilkunastocalowy ekran i słuchać wystrojonej elegancko prezenterki, a
później przez kolejną godzinę oglądać szczupłe ciała modelek z „Top Model”
trzymając w ręce paczkę świeżo zakupionych chipsów, popijając ją dwulitrową
butelką coli (ostatnio odkryłam, ze litr to jednak za mało). Po swojej uczcie
po raz setny wpisuję numer blokady telefonu komórkowego, tylko po to, aby
włączyć aplikację liczącą kalorie. Notuję w niej wszystkie grzeszki z
dzisiejszego dnia, odczytuję podsumowanie, znacznie przekraczające dozwoloną
liczbę energii i tłuszczów, o które powinnam przecież dbać… W międzyczasie
słyszę dobiegający z kuchni głos mamy: „obiad gotowy!”, po czym przez myśl
przebiega mi stwierdzenie, że tego kotleta to ja jednak mogłam sobie
wydrukować.